Koniec II wojny światowej oznaczał dla wielu ludzi nowy początek. Polacy po latach okupacji chcieli się bawić, śmiać, tańczyć i… ładnie wyglądać.
W trakcie okupacji niepisany kodeks głosił, że nie należy wyprawiać hucznych zabawach, przesiadywać w kawiarniach i kinach czy nosić zbyt eleganckich ubiorów. Po wojnie Polacy chcieli odreagować. Wrócić do swojej „normalności” i cieszyć się nią. Wyciągali wszystko, co ocalało z wojennej pożogi, i starali się nadać temu drugie życie. W nowej rzeczywistości, w której brakowało każdego produktu, liczyły się zaradność, oszczędność i kreatywność.
Przeróbki i styl militarny
W pierwszych miesiącach po wojnie noszono głównie to, co w czasie okupacji. Z konieczności dominował „styl militarny”. Przerabiano – i często także farbowano – przede wszystkim mundury, męskie spodnie, marynarki i płaszcze. Ale wykorzystywano też mniej oczywiste tekstylia, np. zasłony, koce czy czasze spadochronów. Z poszczególnych części spadochronów szyto ubrania – między innymi suknie ślubne – jeszcze podczas okupacji. Jednak po zakończeniu działań wojennych ten materiał był nie mniej popularny, o czym wspomina Antoni Kroh, etnograf i historyk kultury:
W czterdziestym siódmym, czterdziestym ósmym roku co druga elegancka warszawianka paradowała w jedwabiu z wojennego spadochronu. Niektóre starzały się w tych kreacjach, jeszcze za Gierka można było w barze mlecznym spotkać staruszkę w pożółkłej, charakterystycznej bluzce.
W powojennej rzeczywistości każdy radził sobie, jak umiał. Nawet gwieździe filmowej Danucie Szaflarskiej brakowało podstawowych części ubioru. Aktorka opowiadała, że często można było ją spotkać na ulicach Warszawy w kostiumach, które zostały uszyte na potrzeby filmu „Zakazane piosenki”. Czasopisma takie jak „Przekrój” zachęcały czytelników i czytelniczki do wykorzystywania dostępnych materiałów i przeróbek. W magazynach, nie tylko modowych, radzono również, jak na przykład uszyć pulower ze starego dywanu lub mokasyny z torebki zamszowej czy zrobić pantofle ze słomy.
W jednej z relacji, jakie zamieszczono w „Powrotach. Warszawa 1945–46” z serii „Archiwum Historii Mówionej”, czytamy: Jak dostałam tygodniówkę, to poszłam z babcią i kupiłyśmy od kolejarza granatowy koc. Krawcowa uszyła mi z niego jesionkę – całą zimę w niej chodziłam i w niemieckich wełnianych skarpetach, ale kolana miałam odkryte, bo kurteczka była krótka. Na ulicy zobaczyłam przymarznięte karakułowe futro. Nie miałam co na głowę włożyć – pomyślałam, że wezmę i zrobię sobie czapkę. Chwyciłam – popękało na kawałki. Wzięłam dwa czy trzy i uszyłam czapkę. Wzięłam też z ruin kilka zmrożonych swetrów, uprałam, poprułam i zrobiłam sobie bardzo ładny sweter.
Moda „emigracyjna”
Podstawowym ubiorem kobiet był kostium. Żakiet zazwyczaj przerabiano z męskiej marynarki, a spódnicę, zakrywającą kolano, szyto z męskich spodni. Wcięcie w talii podkreślano paskiem. Popularnością wciąż cieszyły się buty na drewnianej platformie. Zamiast kapeluszy kobiety nosiły berety, chustki i turbany, które znacznie lepiej chroniły przed kurzem z gruzów.
Z kolei mężczyźni swoim ubiorem często chcieli podkreślić partyzancką przeszłość – ubierali się w bryczesy i obszerne wiatrówki, które w czasie wojny pomagały zamaskować broń. Na głowy wkładali cyklistówki, a na nogi – oficerki. Niektórzy preferowali modę „emigracyjną” i woleli sięgać po elementy garderoby wojsk alianckich, na przykład wojskowe swetry i półbuty, berety oraz
Najlepsza moda od „ciotki UNRRY”
Mieszkańców wyzwolonych obszarów po zakończeniu II wojny wspierała amerykańska organizacja United Nations Relief and Rehabilitation Administration (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy), w skrócie nazywana UNRRA. W ramach pomocy humanitarnej Amerykanie przekazywali w paczkach nie tylko artykuły spożywcze i lekarstwa, lecz także ubrania, które rozdzielano w zakładach pracy i punktach pomocy społecznej. Bardziej wartościowe sztuki trafiały na targi i bazarki.
Najczęściej wśród podarowanych ubrań można było znaleźć mundury, które kobiety przerabiały na garsonki i spódnice, ale trafiały się także sztruksowe spodnie czy kurtki z demobilu M-43 – popularne emki. To właśnie w takich modelach chodzili Zbigniew Cybulski i Marek Hłasko. Paczki, które Amerykanie dostarczali do Polski, nazywano powszechnie „darami od ciotki UNRRY”.
Moda ideologiczna
W październiku 1947 roku plenum KC PPR przyjęło uchwałę o zwalczaniu amerykańskiej kultury, która przenikała do Polski i była widoczna w prasie, literaturze, kinie czy modzie. Komunistka Julia Brystigerowa, zwana Krwawą Luną, potępiała m.in. „Przekrój” za to, że serwuje czytelnikom „zdegenerowane, brudne utwory”. Amerykański styl życia stał się zakazany. Działacze partyjni nakazywali, aby z kin znikały amerykańskie filmy, a z półek w księgarniach amerykańskie książki. Zdjęcia amerykańskich artystów i ich dzieł, publikowane w prasie, też nie były już mile widziane. Choć władza nie wspominała wprost o zakazanej modzie, to starała się kontrolować to, jak ubierają się obywatele. Na przykład poprzez opracowanie normy dla męskich koszul dziennych, roboczych, służbowych, wizytowych i sportowych.
W latach 50. na ulicach dominowały garnitury. Mężczyźni nosili watowane i szerokie w ramionach marynarki, spodnie z obowiązkowym mankietem i koszule z szerokim kołnierzykiem. W chłodniejsze dni wkładali płaszcze, które ściągali paskiem. Kobiecy strój był odmianą męskiego uniformu. Kobiety ubierały się w kostiumy złożone z marynarki, ciemnej spódnicy sięgającej co najmniej do kolan i białej koszuli zapiętej pod szyją lub z kołnierzykiem. Dekolty nie wchodziły w rachubę. Nawet damskie buty krojem były zbliżone do męskich półbutów. Kobiety pracujące fizycznie, na przykład na budowie, zaczęły nosić spodnie, co wynikało z konieczności – w spodniach robotnicom było wygodniej i cieplej. W latach 50. wiele produktów, w tym pończochy, reglamentowano.
Ciuchy z bazaru
W epoce stalinizmu krytykowano modę zachodnią i chęć modnego ubierania się czy wyróżniania. Ubranie miało być proste, tanie i „racjonalne”. Obywatele powinni myśleć o wyrabianiu normy, a wszelkie rozpraszacze, w tym modne czy też zbędne dodatki, należało wyeliminować. Oczywiście nie wszyscy ulegali narzuconemu oficjalnemu kanonowi wyglądu. Paczki przesyłane z Zachodu nierzadko były wypełnione modnymi ciuchami, którymi chętnie handlowano. O tym fenomenie pisał Leopold Tyrmand:
[…] zaczęły się paczki. […] Początek dali chłopi, którzy otrzymywali obficie zasobne przesyłki ze Stanów Zjednoczonych, sami zaś gustując raczej w długich cholewach i kamgarnowych wyrobach przemysłu państwowego, wyzbywali się chętnie na swych miejscowych jarmarkach taftowych sukien, mokasynów, kolorowych marynarek, płaszczy z wielbłądziej wełny czy z Prince de Galles i sandałów na słoninie. Około pięćdziesiątego roku zarysowały się kontury nowej dziedziny handlu: różni ludzie odbywali podróże handlowe po rubieżach Polski, a następnie zwiezione łupy eksponowali na bazarze Różyckiego, na Pradze, które to miejsce Warszawa ochrzciła „ciuchy” – od rodzaju towaru na nim sprzedawanego.
Nie tylko w Warszawie można było iść na „ciuchy”. Takie miejsca zaczęły powstawać w każdym większym mieście. Przykładowo we Wrocławiu zagranicznymi ubraniami handlowano na placu Nankiera. Przez lata jedynie na „ciuchach” dało się kupić w miarę modne i dobre gatunkowo ubrania.
Czytaj też: To one uczyły Polki, jak się ubierać. Ikony przedwojennej mody
Szał na ortalion i dżins
Modę lat 60., również w Polsce, zdominowały tworzywa sztuczne, które otwierały nowe możliwości projektowania. Szczególną popularnością cieszyły się płaszcze ortalionowe, których nie dało się podrobić. Początkowo można było je dostać tylko w paczce z Zachodu. Po jakimś czasie Polacy zaczęli sprowadzać sam materiał i szyć płaszcze na miejscu. Później pojawiała się tzw. szwedka, czyli sportowa odmiana płaszcza z ortalionu. Szwedka sięgała do pasa, była zapinana na zamek błyskawiczny, a przy szyi i mankietach miała ściągacze. Taką kurtkę musiał mieć każdy modny chłopak. W komplecie ze „szwedami” – szerokimi spodniami.
Nie tylko ortalion wypełnił polskie szafy. Marzeniem niemal każdego były dżinsy – oficjalnie nie do zdobycia. Pod koniec lat 60. zaczęto produkować polskie dżinsy, teksasy marki Szarik, ale mało kto chciał je nosić. Najbardziej pożądane były modele amerykańskie – levisy i wranglery.
Rewolucja w rozmiarze mini
Jedna z największych modowych rewolucji miała miejsce w 1965 roku. To właśnie wtedy brytyjska projektantka Mary Quant stworzyła minispódniczkę, którą z ogromnym entuzjazmem zaczęły nosić kobiety na całym świecie. Pomysł Quant podchwycili kreatorzy mody z innych krajów, zwłaszcza Francuzi. Yves Saint Laurent zaproponował prostą sukienkę w kolorowe prostokąty, które miały nawiązywać do malarstwa Pieta Mondriana. Ten model stał się jego znakiem rozpoznawczym. Z kolei w Polsce serię minisukienek ze sztruksu zaprojektowała Barbara Hoff. Można było je dostać w Domach Towarowych Centrum i w ofercie wysyłkowej „Przekroju”.
Spódnice mini zapowiadały nie tylko rewolucję w modzie, lecz także obyczajowości, stały się symbolem kobiecej emancypacji, co oczywiście nie wszystkim się podobało. W sierpniu 1969 roku prymas Stefan Wyszyński grzmiał na Jasnej Górze:
Rozpanoszyła się „histeria mody”, nielicząca się z nakazami skromności, z poczuciem estetyki ani też z wymaganiami higieny i zdrowia. Zwyczaje plażowe przechodzą na ulicę, zaczyna panować ordynarna moda, która z naszych dziewcząt robi prawdziwe „monstra”, zacierając w nich właściwy Polkom wdzięk i smak. A przecież od was tylko zależy, drogie dziewczęta, abyście szanując wrodzony wam wdzięk – który jest darem Stwórcy – łączyły z nim poczucie estetyki.
Polski dzieci-kwiaty
Minispódniczki nie były jedyną rewolucją modowo-obyczajową, która przyprawiała niektórych o palpitacje. W latach 60. światem zawładnęły dzieci-kwiaty i ich charakterystyczny styl życia, na który składały się także określone ubrania, najczęściej kolorowe i powłóczyste, czasami podarte i wystrzępione. W Polsce hippisi pojawili się pod koniec lat 60., zazwyczaj można było ich spotkać w dużych miastach, Warszawie, Krakowie, Gdańsku. Znakiem rozpoznawczym hippisów były m.in. długie włosy, również u mężczyzn, które nie podobały się… Milicji Obywatelskiej. Jak piszą autorzy książki „Modny PRL”, Dorota Williams i Grzegorz Sołtysiak:
Grzywka opadająca na czoło i zakryte uszy okazały się tak niebezpieczne, że patrole milicji lub ORMO (Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej) patrolowały ulice w poszukiwaniu długowłosych i odstawiali ich do fryzjera, który zazwyczaj strzygł ich na zapałkę. W końcu lat 60. pod hasłem walki z długimi włosami zabraniano występów niektórym zespołom muzycznym, a nawet spikerom telewizyjnym.
Pomimo zorganizowanych akcji milicyjnych, a nawet inwigilacji SB ruch hippisowski wraz ze swoim charakterystycznym stylem ubierania cieszył się popularnością jeszcze na początku lat 70.
Koniec II wojny światowej oznaczał dla wielu ludzi nowy początek. Polacy po latach okupacji chcieli się bawić, śmiać, tańczyć i… ładnie wyglądać.
W trakcie okupacji niepisany kodeks głosił, że nie należy wyprawiać hucznych zabawach, przesiadywać w kawiarniach i kinach czy nosić zbyt eleganckich ubiorów. Po wojnie Polacy chcieli odreagować. Wrócić do swojej „normalności” i cieszyć się nią. Wyciągali wszystko, co ocalało z wojennej pożogi, i starali się nadać temu drugie życie. W nowej rzeczywistości, w której brakowało każdego produktu, liczyły się zaradność, oszczędność i kreatywność.
Przeróbki i styl militarny
W pierwszych miesiącach po wojnie noszono głównie to, co w czasie okupacji. Z konieczności dominował „styl militarny”. Przerabiano – i często także farbowano – przede wszystkim mundury, męskie spodnie, marynarki i płaszcze. Ale wykorzystywano też mniej oczywiste tekstylia, np. zasłony, koce czy czasze spadochronów. Z poszczególnych części spadochronów szyto ubrania – między innymi suknie ślubne – jeszcze podczas okupacji. Jednak po zakończeniu działań wojennych ten materiał był nie mniej popularny, o czym wspomina Antoni Kroh, etnograf i historyk kultury:
W czterdziestym siódmym, czterdziestym ósmym roku co druga elegancka warszawianka paradowała w jedwabiu z wojennego spadochronu. Niektóre starzały się w tych kreacjach, jeszcze za Gierka można było w barze mlecznym spotkać staruszkę w pożółkłej, charakterystycznej bluzce.
W powojennej rzeczywistości każdy radził sobie, jak umiał. Nawet gwieździe filmowej Danucie Szaflarskiej brakowało podstawowych części ubioru. Aktorka opowiadała, że często można było ją spotkać na ulicach Warszawy w kostiumach, które zostały uszyte na potrzeby filmu „Zakazane piosenki”. Czasopisma takie jak „Przekrój” zachęcały czytelników i czytelniczki do wykorzystywania dostępnych materiałów i przeróbek. W magazynach, nie tylko modowych, radzono również, jak na przykład uszyć pulower ze starego dywanu lub mokasyny z torebki zamszowej czy zrobić pantofle ze słomy.
W jednej z relacji, jakie zamieszczono w „Powrotach. Warszawa 1945–46” z serii „Archiwum Historii Mówionej”, czytamy: Jak dostałam tygodniówkę, to poszłam z babcią i kupiłyśmy od kolejarza granatowy koc. Krawcowa uszyła mi z niego jesionkę – całą zimę w niej chodziłam i w niemieckich wełnianych skarpetach, ale kolana miałam odkryte, bo kurteczka była krótka. Na ulicy zobaczyłam przymarznięte karakułowe futro. Nie miałam co na głowę włożyć – pomyślałam, że wezmę i zrobię sobie czapkę. Chwyciłam – popękało na kawałki. Wzięłam dwa czy trzy i uszyłam czapkę. Wzięłam też z ruin kilka zmrożonych swetrów, uprałam, poprułam i zrobiłam sobie bardzo ładny sweter.
Moda „emigracyjna”
Podstawowym ubiorem kobiet był kostium. Żakiet zazwyczaj przerabiano z męskiej marynarki, a spódnicę, zakrywającą kolano, szyto z męskich spodni. Wcięcie w talii podkreślano paskiem. Popularnością wciąż cieszyły się buty na drewnianej platformie. Zamiast kapeluszy kobiety nosiły berety, chustki i turbany, które znacznie lepiej chroniły przed kurzem z gruzów.
Z kolei mężczyźni swoim ubiorem często chcieli podkreślić partyzancką przeszłość – ubierali się w bryczesy i obszerne wiatrówki, które w czasie wojny pomagały zamaskować broń. Na głowy wkładali cyklistówki, a na nogi – oficerki. Niektórzy preferowali modę „emigracyjną” i woleli sięgać po elementy garderoby wojsk alianckich, na przykład wojskowe swetry i półbuty, berety oraz
Najlepsza moda od „ciotki UNRRY”
Mieszkańców wyzwolonych obszarów po zakończeniu II wojny wspierała amerykańska organizacja United Nations Relief and Rehabilitation Administration (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy), w skrócie nazywana UNRRA. W ramach pomocy humanitarnej Amerykanie przekazywali w paczkach nie tylko artykuły spożywcze i lekarstwa, lecz także ubrania, które rozdzielano w zakładach pracy i punktach pomocy społecznej. Bardziej wartościowe sztuki trafiały na targi i bazarki.
Najczęściej wśród podarowanych ubrań można było znaleźć mundury, które kobiety przerabiały na garsonki i spódnice, ale trafiały się także sztruksowe spodnie czy kurtki z demobilu M-43 – popularne emki. To właśnie w takich modelach chodzili Zbigniew Cybulski i Marek Hłasko. Paczki, które Amerykanie dostarczali do Polski, nazywano powszechnie „darami od ciotki UNRRY”.
Moda ideologiczna
W październiku 1947 roku plenum KC PPR przyjęło uchwałę o zwalczaniu amerykańskiej kultury, która przenikała do Polski i była widoczna w prasie, literaturze, kinie czy modzie. Komunistka Julia Brystigerowa, zwana Krwawą Luną, potępiała m.in. „Przekrój” za to, że serwuje czytelnikom „zdegenerowane, brudne utwory”. Amerykański styl życia stał się zakazany. Działacze partyjni nakazywali, aby z kin znikały amerykańskie filmy, a z półek w księgarniach amerykańskie książki. Zdjęcia amerykańskich artystów i ich dzieł, publikowane w prasie, też nie były już mile widziane. Choć władza nie wspominała wprost o zakazanej modzie, to starała się kontrolować to, jak ubierają się obywatele. Na przykład poprzez opracowanie normy dla męskich koszul dziennych, roboczych, służbowych, wizytowych i sportowych.
W latach 50. na ulicach dominowały garnitury. Mężczyźni nosili watowane i szerokie w ramionach marynarki, spodnie z obowiązkowym mankietem i koszule z szerokim kołnierzykiem. W chłodniejsze dni wkładali płaszcze, które ściągali paskiem. Kobiecy strój był odmianą męskiego uniformu. Kobiety ubierały się w kostiumy złożone z marynarki, ciemnej spódnicy sięgającej co najmniej do kolan i białej koszuli zapiętej pod szyją lub z kołnierzykiem. Dekolty nie wchodziły w rachubę. Nawet damskie buty krojem były zbliżone do męskich półbutów. Kobiety pracujące fizycznie, na przykład na budowie, zaczęły nosić spodnie, co wynikało z konieczności – w spodniach robotnicom było wygodniej i cieplej. W latach 50. wiele produktów, w tym pończochy, reglamentowano.
Ciuchy z bazaru
W epoce stalinizmu krytykowano modę zachodnią i chęć modnego ubierania się czy wyróżniania. Ubranie miało być proste, tanie i „racjonalne”. Obywatele powinni myśleć o wyrabianiu normy, a wszelkie rozpraszacze, w tym modne czy też zbędne dodatki, należało wyeliminować. Oczywiście nie wszyscy ulegali narzuconemu oficjalnemu kanonowi wyglądu. Paczki przesyłane z Zachodu nierzadko były wypełnione modnymi ciuchami, którymi chętnie handlowano. O tym fenomenie pisał Leopold Tyrmand:
[…] zaczęły się paczki. […] Początek dali chłopi, którzy otrzymywali obficie zasobne przesyłki ze Stanów Zjednoczonych, sami zaś gustując raczej w długich cholewach i kamgarnowych wyrobach przemysłu państwowego, wyzbywali się chętnie na swych miejscowych jarmarkach taftowych sukien, mokasynów, kolorowych marynarek, płaszczy z wielbłądziej wełny czy z Prince de Galles i sandałów na słoninie. Około pięćdziesiątego roku zarysowały się kontury nowej dziedziny handlu: różni ludzie odbywali podróże handlowe po rubieżach Polski, a następnie zwiezione łupy eksponowali na bazarze Różyckiego, na Pradze, które to miejsce Warszawa ochrzciła „ciuchy” – od rodzaju towaru na nim sprzedawanego.
Nie tylko w Warszawie można było iść na „ciuchy”. Takie miejsca zaczęły powstawać w każdym większym mieście. Przykładowo we Wrocławiu zagranicznymi ubraniami handlowano na placu Nankiera. Przez lata jedynie na „ciuchach” dało się kupić w miarę modne i dobre gatunkowo ubrania.
Czytaj też: To one uczyły Polki, jak się ubierać. Ikony przedwojennej mody
Szał na ortalion i dżins
Modę lat 60., również w Polsce, zdominowały tworzywa sztuczne, które otwierały nowe możliwości projektowania. Szczególną popularnością cieszyły się płaszcze ortalionowe, których nie dało się podrobić. Początkowo można było je dostać tylko w paczce z Zachodu. Po jakimś czasie Polacy zaczęli sprowadzać sam materiał i szyć płaszcze na miejscu. Później pojawiała się tzw. szwedka, czyli sportowa odmiana płaszcza z ortalionu. Szwedka sięgała do pasa, była zapinana na zamek błyskawiczny, a przy szyi i mankietach miała ściągacze. Taką kurtkę musiał mieć każdy modny chłopak. W komplecie ze „szwedami” – szerokimi spodniami.
Nie tylko ortalion wypełnił polskie szafy. Marzeniem niemal każdego były dżinsy – oficjalnie nie do zdobycia. Pod koniec lat 60. zaczęto produkować polskie dżinsy, teksasy marki Szarik, ale mało kto chciał je nosić. Najbardziej pożądane były modele amerykańskie – levisy i wranglery.
Rewolucja w rozmiarze mini
Jedna z największych modowych rewolucji miała miejsce w 1965 roku. To właśnie wtedy brytyjska projektantka Mary Quant stworzyła minispódniczkę, którą z ogromnym entuzjazmem zaczęły nosić kobiety na całym świecie. Pomysł Quant podchwycili kreatorzy mody z innych krajów, zwłaszcza Francuzi. Yves Saint Laurent zaproponował prostą sukienkę w kolorowe prostokąty, które miały nawiązywać do malarstwa Pieta Mondriana. Ten model stał się jego znakiem rozpoznawczym. Z kolei w Polsce serię minisukienek ze sztruksu zaprojektowała Barbara Hoff. Można było je dostać w Domach Towarowych Centrum i w ofercie wysyłkowej „Przekroju”.
Spódnice mini zapowiadały nie tylko rewolucję w modzie, lecz także obyczajowości, stały się symbolem kobiecej emancypacji, co oczywiście nie wszystkim się podobało. W sierpniu 1969 roku prymas Stefan Wyszyński grzmiał na Jasnej Górze:
Rozpanoszyła się „histeria mody”, nielicząca się z nakazami skromności, z poczuciem estetyki ani też z wymaganiami higieny i zdrowia. Zwyczaje plażowe przechodzą na ulicę, zaczyna panować ordynarna moda, która z naszych dziewcząt robi prawdziwe „monstra”, zacierając w nich właściwy Polkom wdzięk i smak. A przecież od was tylko zależy, drogie dziewczęta, abyście szanując wrodzony wam wdzięk – który jest darem Stwórcy – łączyły z nim poczucie estetyki.
Polski dzieci-kwiaty
Minispódniczki nie były jedyną rewolucją modowo-obyczajową, która przyprawiała niektórych o palpitacje. W latach 60. światem zawładnęły dzieci-kwiaty i ich charakterystyczny styl życia, na który składały się także określone ubrania, najczęściej kolorowe i powłóczyste, czasami podarte i wystrzępione. W Polsce hippisi pojawili się pod koniec lat 60., zazwyczaj można było ich spotkać w dużych miastach, Warszawie, Krakowie, Gdańsku. Znakiem rozpoznawczym hippisów były m.in. długie włosy, również u mężczyzn, które nie podobały się… Milicji Obywatelskiej. Jak piszą autorzy książki „Modny PRL”, Dorota Williams i Grzegorz Sołtysiak:
Grzywka opadająca na czoło i zakryte uszy okazały się tak niebezpieczne, że patrole milicji lub ORMO (Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej) patrolowały ulice w poszukiwaniu długowłosych i odstawiali ich do fryzjera, który zazwyczaj strzygł ich na zapałkę. W końcu lat 60. pod hasłem walki z długimi włosami zabraniano występów niektórym zespołom muzycznym, a nawet spikerom telewizyjnym.
Pomimo zorganizowanych akcji milicyjnych, a nawet inwigilacji SB ruch hippisowski wraz ze swoim charakterystycznym stylem ubierania cieszył się popularnością jeszcze na początku lat 70.