Polscy bohaterowie ratujący Żydów. Trzy przejmujące dowody polskiego heroizmu w obliczu Zagłady
W Polsce za ukrywanie Żydów lub wszelką inną formę ich wsparcia groziła kara śmierci. W najlepszym razie można było trafić do więzienia lub obozu koncentracyjnego. Ci bohaterowie byli gotowi zapłacić najwyższą cenę.
To, jak wysoki był stopień zagrożenia dla Polaków udzielających nawet, zdawałoby się, mało znaczącej pomocy Żydom, świetnie ilustruje przykład z Mazowsza:
We wsi Sadowne (pow. węgrowski) Niemcy spotkali w marcu 1943 r. Żyda jedzącego bułkę. Po krótkim czasie zabili go, a za sprzedanie czy ofiarowanie bułki rozstrzelali polskiego piekarza, jego żonę i 16-letniego syna.
Podobne historie powtarzały się w niezliczonych miejscowościach. Nieraz zdarzało się, że oddział żandarmerii otaczał gospodarstwo i mordował całą rodzinę pomagającą Żydom. Następnie puszczano z dymem zabudowania, niszcząc w ten sposób cały dorobek życia tych ludzi.
Zwłok pomordowanych nie pozwalano grzebać na cmentarzu, chowano je w przypadkowych miejscach, gdzieś w rowie czy za płotem. Odmawiano im również ostatniej posługi księdza. Postępowanie to obliczone było na zastraszenie kolejnych potencjalnych opiekunów osób narodowości żydowskiej. W małych społecznościach tego typu działania musiały robić piorunujące wrażenie, zwłaszcza kiedy ich ofiarami padali sąsiedzi lub znajomi. Poniżej trzy z takich historii.
Tragedia rodziny Ulmów
Szczególnie dobrze znane są tragiczne losy Józefa i Wiktorii Ulmów oraz ich dzieci, mieszkańców wsi Markowa, którzy od końca 1942 roku ukrywali u siebie ośmioro Żydów – rodziny Saulów i Goldmanów.
Denuncjatorem okazał się „granatowy” policjant Włodzimierz Leś, który sam na początku niemieckiej okupacji w zamian za wynagrodzenie pomagał rodzinie Saulów. Kiedy Saulom skończyły się fundusze, wyrzucił ich z kryjówki, a oni znaleźli wówczas schronienie u Ulmów. Leś w jakiś sposób dowiedział się o tym. Gdy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do tych terenów, policjant, być może w obawie, że będzie musiał zwrócić zdobyty podstępem majątek, postanowił się ich pozbyć.
Czterech żandarmów i czterech „granatowych” policjantów pod dowództwem porucznika Eilerta Diekena pojawiło się przed świtem 24 marca 1944 roku koło posesji Ulmów. Wśród nich był również Włodzimierz Leś. Cała akcja przygotowana była niezwykle drobiazgowo. Dzień wcześniej żandarmi nakazali, by pod dom Ulmów podstawiono wieczorem cztery furmanki. Każdy woźnica był z innej wsi, nie znali miejsca docelowego podróży.
Najpierw zostali zastrzeleni Żydzi. Potem przyszła kolej na małżeństwo Ulmów – rodziców zastrzelono na oczach dzieci. Kobieta była w ostatnim miesiącu ciąży. Następnie Dieken zadecydował o zamordowaniu szóstki potomstwa Józefa i Wiktorii. Były to trzy dziewczynki i trzech chłopców w wieku od 1,5 roku do 8 lat. Oprawcy zagrabili również dobytek pomordowanych. Finałem tej ponurej zbrodni była libacja alkoholowa.
Rodzina Borków
Równie makabryczny był los rodziny Borków ze wsi Słuszczyn, która zaopatrywała w żywność ukrywających się w okolicy Żydów. Żandarmi pojawili się w ich leżącym na skraju Słuszczyna gospodarstwie mroźnym rankiem 8 stycznia 1943 roku.
Stanisław Borek, jego żona Helena, syn Czesław i zięć Ryszard Wójtowicz zostali w samej bieliźnie wyciągnięci z domu, skrępowani sznurami od bielizny i brutalnie rzuceni na klepisko w stodole. Córka Józefa Borka, Honorata Wójtowicz, została postrzelona w udo. Być może próbowała ratować 10-miesięcznego synka, który pozostał sam w jednej z izb.
Niemcy ograbili gospodarstwo Borków, zmuszając do pomocy kilku miejscowych chłopów. Jeden z nich, Józef Wyroba, wspominał:
Gdy, zgodnie z poleceniem żandarmów, wsiedliśmy na sanie i odjeżdżaliśmy w kierunku wsi, jeszcze z odległości 50 metrów widzieliśmy, jak żandarmi przepędzali rodzinę Borków ze stodoły do mieszkania. Każdy z nich miał w ręku snopek słomy. Wszystkich ich – w tym również i Honoratę Wójtowiczową z maleńkim dzieckiem – hitlerowcy wpędzili do mieszkania, z wyjątkiem Stanisława Borka, którego wzięli na sanie i, jadąc za nami, powieźli na posterunek do Lipska.
Ujechaliśmy ze 250 metrów, gdy jeden z żandarmów […] podszedł z podwórza do zewnętrznej strony budynku i zaczął strzelać seriami z automatu do mieszkania przez okno. Za chwilę, gdy już ujechaliśmy do pół kilometra, zobaczyliśmy, że dom Borków pali się. W nim płonęły zwłoki całej, wymordowanej przez hitlerowców rodziny.
Jeszcze tego samego dnia na posterunku żandarmerii w Lipsku Stanisław Borek został zatłuczony kijami na śmierć.
Rodzina Kryńskich
Rodzice Barbary Kryńskiej ukrywali dwie żydowskie rodziny. Działo się to na przełomie 1942 i 1943 roku we wsi Mniszew niedaleko Warki. Kryńscy uczynili tak z wdzięczności za uratowanie życia pięcioletniej wówczas Barbarze przez lekarza, który był Żydem. Nie spodziewali się, jak zgubne dla nich będą skutki okazanej dobroci. Barbara Kryńska wspominała:
Na dworze było bardzo zimno. Obudziło nas walenie w okna i drzwi oraz niemieckie głosy. Poderwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Tacie nie pozwolili się dobrze ubrać. Założył tylko marynarkę. Wyprowadzili go z domu i postawili pod ścianą. Widząc to przez okno, zaczęliśmy krzyczeć – wtedy strzelili w naszą stronę. Posypały się drzazgi z futryn i poleciały szyby.
Zabrali tatę do wsi, gdzie spędzili wszystkich Polaków, których wskazał Żyd Mecho, jako udzielających mu schronienia. Okazało się, że Niemcy złapali dwie rodziny żydowskie, które wcześniej ukrywali moi rodzice. Właściciela posesji zabili na miejscu, gdyż Mecho wydał, że miał on zakopaną broń pod oknem.
Ojciec pani Barbary został wywieziony do więzienia w Radomiu. Matka, także aresztowana, została potajemnie uwolniona przez jednego z Niemców jeszcze podczas łapanki. Córka już nigdy nie zobaczyła swojego ojca. W lipcu 1943 roku przyszła informacja o jego śmierci w więzieniu. Rodzina nawet nie mogła odzyskać jego ciała. Został pochowany w zbiorowej mogile.
W Polsce za ukrywanie Żydów lub wszelką inną formę ich wsparcia groziła kara śmierci. W najlepszym razie można było trafić do więzienia lub obozu koncentracyjnego. Ci bohaterowie byli gotowi zapłacić najwyższą cenę.
To, jak wysoki był stopień zagrożenia dla Polaków udzielających nawet, zdawałoby się, mało znaczącej pomocy Żydom, świetnie ilustruje przykład z Mazowsza:
We wsi Sadowne (pow. węgrowski) Niemcy spotkali w marcu 1943 r. Żyda jedzącego bułkę. Po krótkim czasie zabili go, a za sprzedanie czy ofiarowanie bułki rozstrzelali polskiego piekarza, jego żonę i 16-letniego syna.
Podobne historie powtarzały się w niezliczonych miejscowościach. Nieraz zdarzało się, że oddział żandarmerii otaczał gospodarstwo i mordował całą rodzinę pomagającą Żydom. Następnie puszczano z dymem zabudowania, niszcząc w ten sposób cały dorobek życia tych ludzi.
Zwłok pomordowanych nie pozwalano grzebać na cmentarzu, chowano je w przypadkowych miejscach, gdzieś w rowie czy za płotem. Odmawiano im również ostatniej posługi księdza. Postępowanie to obliczone było na zastraszenie kolejnych potencjalnych opiekunów osób narodowości żydowskiej. W małych społecznościach tego typu działania musiały robić piorunujące wrażenie, zwłaszcza kiedy ich ofiarami padali sąsiedzi lub znajomi. Poniżej trzy z takich historii.
Tragedia rodziny Ulmów
Szczególnie dobrze znane są tragiczne losy Józefa i Wiktorii Ulmów oraz ich dzieci, mieszkańców wsi Markowa, którzy od końca 1942 roku ukrywali u siebie ośmioro Żydów – rodziny Saulów i Goldmanów.
Denuncjatorem okazał się „granatowy” policjant Włodzimierz Leś, który sam na początku niemieckiej okupacji w zamian za wynagrodzenie pomagał rodzinie Saulów. Kiedy Saulom skończyły się fundusze, wyrzucił ich z kryjówki, a oni znaleźli wówczas schronienie u Ulmów. Leś w jakiś sposób dowiedział się o tym. Gdy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do tych terenów, policjant, być może w obawie, że będzie musiał zwrócić zdobyty podstępem majątek, postanowił się ich pozbyć.
Czterech żandarmów i czterech „granatowych” policjantów pod dowództwem porucznika Eilerta Diekena pojawiło się przed świtem 24 marca 1944 roku koło posesji Ulmów. Wśród nich był również Włodzimierz Leś. Cała akcja przygotowana była niezwykle drobiazgowo. Dzień wcześniej żandarmi nakazali, by pod dom Ulmów podstawiono wieczorem cztery furmanki. Każdy woźnica był z innej wsi, nie znali miejsca docelowego podróży.
Najpierw zostali zastrzeleni Żydzi. Potem przyszła kolej na małżeństwo Ulmów – rodziców zastrzelono na oczach dzieci. Kobieta była w ostatnim miesiącu ciąży. Następnie Dieken zadecydował o zamordowaniu szóstki potomstwa Józefa i Wiktorii. Były to trzy dziewczynki i trzech chłopców w wieku od 1,5 roku do 8 lat. Oprawcy zagrabili również dobytek pomordowanych. Finałem tej ponurej zbrodni była libacja alkoholowa.
Rodzina Borków
Równie makabryczny był los rodziny Borków ze wsi Słuszczyn, która zaopatrywała w żywność ukrywających się w okolicy Żydów. Żandarmi pojawili się w ich leżącym na skraju Słuszczyna gospodarstwie mroźnym rankiem 8 stycznia 1943 roku.
Stanisław Borek, jego żona Helena, syn Czesław i zięć Ryszard Wójtowicz zostali w samej bieliźnie wyciągnięci z domu, skrępowani sznurami od bielizny i brutalnie rzuceni na klepisko w stodole. Córka Józefa Borka, Honorata Wójtowicz, została postrzelona w udo. Być może próbowała ratować 10-miesięcznego synka, który pozostał sam w jednej z izb.
Niemcy ograbili gospodarstwo Borków, zmuszając do pomocy kilku miejscowych chłopów. Jeden z nich, Józef Wyroba, wspominał:
Gdy, zgodnie z poleceniem żandarmów, wsiedliśmy na sanie i odjeżdżaliśmy w kierunku wsi, jeszcze z odległości 50 metrów widzieliśmy, jak żandarmi przepędzali rodzinę Borków ze stodoły do mieszkania. Każdy z nich miał w ręku snopek słomy. Wszystkich ich – w tym również i Honoratę Wójtowiczową z maleńkim dzieckiem – hitlerowcy wpędzili do mieszkania, z wyjątkiem Stanisława Borka, którego wzięli na sanie i, jadąc za nami, powieźli na posterunek do Lipska.
Ujechaliśmy ze 250 metrów, gdy jeden z żandarmów […] podszedł z podwórza do zewnętrznej strony budynku i zaczął strzelać seriami z automatu do mieszkania przez okno. Za chwilę, gdy już ujechaliśmy do pół kilometra, zobaczyliśmy, że dom Borków pali się. W nim płonęły zwłoki całej, wymordowanej przez hitlerowców rodziny.
Jeszcze tego samego dnia na posterunku żandarmerii w Lipsku Stanisław Borek został zatłuczony kijami na śmierć.
Rodzina Kryńskich
Rodzice Barbary Kryńskiej ukrywali dwie żydowskie rodziny. Działo się to na przełomie 1942 i 1943 roku we wsi Mniszew niedaleko Warki. Kryńscy uczynili tak z wdzięczności za uratowanie życia pięcioletniej wówczas Barbarze przez lekarza, który był Żydem. Nie spodziewali się, jak zgubne dla nich będą skutki okazanej dobroci. Barbara Kryńska wspominała:
Na dworze było bardzo zimno. Obudziło nas walenie w okna i drzwi oraz niemieckie głosy. Poderwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Tacie nie pozwolili się dobrze ubrać. Założył tylko marynarkę. Wyprowadzili go z domu i postawili pod ścianą. Widząc to przez okno, zaczęliśmy krzyczeć – wtedy strzelili w naszą stronę. Posypały się drzazgi z futryn i poleciały szyby.
Zabrali tatę do wsi, gdzie spędzili wszystkich Polaków, których wskazał Żyd Mecho, jako udzielających mu schronienia. Okazało się, że Niemcy złapali dwie rodziny żydowskie, które wcześniej ukrywali moi rodzice. Właściciela posesji zabili na miejscu, gdyż Mecho wydał, że miał on zakopaną broń pod oknem.
Ojciec pani Barbary został wywieziony do więzienia w Radomiu. Matka, także aresztowana, została potajemnie uwolniona przez jednego z Niemców jeszcze podczas łapanki. Córka już nigdy nie zobaczyła swojego ojca. W lipcu 1943 roku przyszła informacja o jego śmierci w więzieniu. Rodzina nawet nie mogła odzyskać jego ciała. Został pochowany w zbiorowej mogile.